Zawartość tej strony wymaga nowszej wersji programu Adobe Flash Player.

Pobierz odtwarzacz Adobe Flash

«« powrót

Po pandemii... czyli o Domu Pogodnej Jesieni w Tuchowie...

18 września 2020

Pawle, jesteś ratownikiem TOPRU, człowiekiem wielu pasji – skoki spadochronowe, nurkowanie w jaskiniach, podróże po całym świecie… i tu nagle zjawiasz się w Tuchowie, by pokonać niewidzialnego wroga jakim był COVID 19. Skąd ten pomysł i co Tobą kierowało? Nie był to pomysł, żeby się zjawić w Tuchowie, tylko była to odpowiedź na potrzebę, odpowiedź na sytuację. Było to miejsce, w którym mogłem wykorzystać swoje doświadczenie, ponieważ pracowałem wcześniej w innym Domu Pomocy Społecznej, gdzie sytuacja była bardzo trudna i bardzo podobna. A co mną kierowało? To chyba jest czymś naturalnym, jeśli się jest z wykształcenia ratownikiem, chce się wykonywać swoją pracę dobrze. Ratownictwo nie jest taką typową pracą, jest powołaniem, polega na podejmowaniu wyzwań, nie ma jednakowych sytuacji, każda jest inna. Wyzwanie – to właśnie mną kierowało. Człowiek wielu pasji…pewne moje pasje wynikają z mojej pracy, np skoki spadochronowe wynikają z mojej służby jaki żołnierz Jednostek Desantowo Szturmowych, przez 15 lat wykonywałem skoki spadochronowe z racji mojego zawodu. Nurkowanie w jaskiniach.. również wynika z mojej pracy, ponieważ należę do sekcji nurków jaskiniowych ratowników. A super jest to, że moje pasje stały się moją pracą i kontynuuję swoje pasje a przy okazji mi za to płacą. Natomiast podróże po całym świecie, to jest forma jakiejś odskoczni od tego, co robię, takiego resetu daleko, daleko od codzienności, trochę zostawienia spraw zawodowych i odpoczynku.

Dom Pogodnej Jesieni nie jest pierwszą placówką, w której walczyłeś z pandemią. Gdzie jeszcze twoja pomoc stała się nieoceniona? Nie wiem czy nieoceniona i może nie pomoc tylko praca, bo na tym polega ratownictwo. Nie chciałbym być źle zrozumiany, ale jako ratownicy pracę zostawiamy w pracy, nie przenosimy jej do domu, nie możemy nią żyć, kiedy jesteśmy w domu, dlatego traktujemy ratownictwo jako bardziej pracę, nie jako pomoc. Z zewnątrz mogłoby się wydawać, że to jest pomoc, ale to jest praca, do której nie możemy podchodzić emocjonalnie. Wcześniej pracowałem i nabierałem doświadczenia w DPS w Stalowej Woli, gdzie sytuacja była podobna. Należy jednak podkreślić, że praca w takiego typu warunkach jest bardzo specyficzna i ciężka, a cały zespół walczy i pracuje na sukces. W obydwu placówkach udało się nam wyjść na prostą, ale to zawsze jest praca całego zespołu, wyjątkowego, który pracuje w nienormowanych czasie pracy, daleko od domu, od rodziny i jest to na prawdę czymś ekstremalnym, niespotykanym.

Czy te decyzje o podjęciu takiego zadania były trudne, wymagały przemyśleń, rodzinnej organizacji? Nie, to nie są to trudne decyzje. Po prostu wykonuje się swoją pracę i jeśli podchodzi się do tego jako pracy, a nie, że jest to coś nadzwyczajnego, to jest to czymś naturalnym. Czy wymaga przemyśleń? Nie, bo w tym kierunku jesteśmy kształceni, wykonujemy na co dzień tego typu działania i nie ma czasu na dłuższe rozmyślania, po prostu trzeba działać. To jest właśnie fajne w tym ratownictwie…dostajesz wezwanie do wypadku, jedziesz czy lecisz śmigłowcem i nie masz czasu się przygotować, nie ma standardowych wypadków, czy dwóch takich samych. Na miejscu oceniasz sytuację, podejmujesz decyzje, musisz robić to bardzo szybko, bo sytuacja może się zmieniać dynamicznie, musisz zachować bezpieczeństwo, robić to zgodnie z jakimiś zasadami i tak, żeby pomóc. Nie zawsze jest czas na przemyślenia, po prostu trzeba działać, czasami trochę instynktownie. Czy wymaga to rodzinnej organizacji? Myślę, że rodzina już jest przyzwyczajona, niejednokrotnie dostaję telefon w środku nocy i wychodzę na przykład w góry. I tak to czasem bywa niestety, że te wigilijne kolacje jemy dzień czy dwa później. Także rodzina już jest przyzwyczajona, że podejmuję pracę i jadę czy lecę tam, gdzie jestem potrzebny.

Przyjechałeś do DPJ i co dalej? Co zastałeś? Jak wyglądała sytuacja? Zastałem personel etatowy bardzo przemęczony, który resztkami sił, ale z wielkim poświęceniem i sercem robił co mógł. I to było fajne, bo pracowali maksymalnie ile mogli, w tej trudnej, nietypowej i ciężkiej sytuacji . Zastałem zespół nieprzypadkowych, wyjątkowych ludzi, którzy mimo zagrożenia i trudności zostali i robili nawet nie co w ich mocy było, tylko wykonywali pracę ponad swoje możliwości. Pokazało mi to, że sytuacja choć trudna, jest do wyprowadzenia i musimy działać kosztem maksymalnego wysiłku, po to, żeby nie zmarnować dotychczasowej pracy ludzi, którzy poświęcili swój czas i energię, i dali więcej niż mogli.

Miałeś może jakiś konkretny plan działania, czy tworzyłeś go na miejscu? Jak już wspominałem, w takich sytuacjach kryzysowych nie ma planu działania. Covid dla wszystkich jest nowy. Wydawałoby się, ze Stacje Sanitarno-Epidemiologiczne powinny otworzyć szufladę i wyciągnąć schemat postępowania, ale nawet oni go nie mają, nie byli na to przygotowani. Takim zarządzaniem w sytuacjach kryzysowych zajmowałem się będąc na misji w Afganistanie, gdzie tworzyliśmy szpitale polowe, gdzie te sytuacje były bardzo trudne, dynamiczne. I tutaj tez trzeba było działać na bieżąco i ta cecha właśnie charakteryzuje pracę w takich sytuacjach kryzysowych. Plan w DPJ niejednokrotnie był tworzony z godziny na godzinę, bo taka zachodziła po prostu potrzeba.

Mógłbyś określić priorytet, którym trzeba było się zająć po rozeznaniu się przez Ciebie w sytuacji? Priorytetem było pozyskiwanie ludzi do pracy i zapewnienie im jak największego komfortu pracy. Dla wielu osób może zabrzmi to nienaturalnie, ale tak na prawdę najważniejsi byli pracownicy i zapewnienie im jak najlepszych warunków pracy, bo bez pracowników, wolontariuszy nie byłoby prostu mieszkańców i to było dla mnie priorytetem. Zapewnienie tym ludziom przede wszystkim bezpieczeństwa, ale również jakieś odskoczni od obowiązków, dbanie o to, żeby mogli na swój dyżur przychodzić wypoczęci do pracy. Pracowaliśmy w systemie skoszarowanym i ludzie po swoim dyżurze pomimo szczerych chęci, że chcą pomagać musieli zdać sobie sprawę, że trzeba odpocząć i ja musiałem tego dopilnować, bo to oni byli dla mnie najważniejsi. Bez nich nie byłoby tego Domu.

W ekipie z którą byłeś na polu bitwy w DPJ było zaledwie czterech etatowych pracowników a pozostali to wolontariusze na co dzień pracujący w zupełnie innym zawodzie. Nie znaliście mieszkańców ani architektury budynku. Jak Ci się współpracowało z tak „amatorskim” zespołem, w tak okrojonym składzie? Do tego z każdym dniem dochodziło coraz większe zmęczenie każdego z Was…? Rzeczywiście było to wyzwanie, faktycznie nie znaliśmy ani układu budynku ani mieszkańców, nie znaliśmy ich potrzeb, kaprysów, nie wiedzieliśmy co jest kaprysem, a co rzeczywistą potrzebą. Te sytuacje pokazywały, że ludzie, którzy trafili do pracy, i ci etatowi, i wolontariusze, to nie byli ludzie przypadkowi. To byli ludzie z powołania, z pasji, jaka jest pomaganie innym ludziom. I tylko z takim zespołem dało się w ten sposób działać. Dyżury były od 24 do 36 godzin ciągłej ciężkiej, fizycznej pracy, w kombinezonach, w wysokiej temperaturze, w zagrożeniu i dało się to zrobić tylko dzięki temu, że każda osoba dodawała jakąś tam cegiełkę do tego co tworzyliśmy. I w ten tylko sposób to się udało. Tej pracy, którą Ci ludzie tam wykonali, nie da się przeliczyć na żadne pieniądze. To nie była praca przeliczalna na żadne rzeczy materialne. Oni tez nie pragnęli, nie oczekiwali niczego w zamian. Wolontariusze czuli potrzebę pomocy i czuli, że to może być kiedyś każdy z nas i to my kiedyś możemy potrzebować takiej pomocy. Miałem niesamowitą przyjemność pracować z tymi osobami i dzięki wspólnej pracy odnieśliśmy sukces. Tutaj nie było czasu na wyrobienie sobie autorytetu, jednak wszyscy działali w ogromnej dyscyplinie i w zaufaniu, zarówno personel medyczny, personel opiekuńczy, zespół zarządzający, tutaj każdy każdemu musiał zaufać. Zdarzały się jakieś potknięcia, pomyłki, ale wynikało to właśnie z tego, że to było nowe miejsce, czasami zmęczenie warunkowało jakieś drobne potyczki, dlatego tak ważny był odpoczynek. Dlatego jeszcze raz podkreślę, że najważniejsi byli pracownicy i może to nie brzmi tak, jak powinno, ale to tak już jest, jeśli jesteśmy zawodowcami, to po prostu na chłodno musimy niektóre rzeczy oceniać.

Z perspektywy zwykłego człowieka, patrzącego z boku na cała tą sytuację najważniejszy jest jednak mieszkaniec… Masz rację, z takiej perspektywy najważniejszy jest wydawałoby się mieszkaniec, ale zobrazuje to na przykładzie ratownictwa. Jest wypadek, ty chcesz lecieć, jechać biec, wybiegać na ta autostradę, pomagać…nie możesz tak zrobić. Jeśli ratownik ulegnie wypadkowi, to nikomu już nie pomoże. Czasami to czujesz złość, pamiętam jedną z pierwszych moich wypraw śmigłowcem w Tatrach, z doświadczonym zespołem, kiedy widzieliśmy z pokładu człowieka leżącego, potrzebującego pomocy. Warunki były ekstremalnie trudne, pilot robił kilka podejść, już był plan kto zjeżdża po linach, jednak nie dało się zapanować nad maszyna i musieliśmy wrócić do bazy. Po niego wyruszył zespół pieszy, udało się go uratować, ale ja sobie tak w duchu na tym pokładzie myślałem, że jak tak można, przecież on umrze, nie możemy go zostawić. Na chłodno brać niektóre sprawy – tak po prostu w ratownictwie trzeba. Dlatego ja musiałem w pierwszej kolejności dbać o pracownika, żeby był w pełni sił aby zająć się tym mieszkańcem. Zmęczenie, pośpiech, chaos nie jest sprzymierzeńcem, jeśli się chce komuś pomóc.

Czy któryś z mieszkańców utkwił Ci najbardziej w pamięci lub jakieś szczególne wydarzenie?
Zabrzmi to trochę gruboskórnie, ale znowu muszę zaznaczyć tutaj i powiedzieć o tym profesjonalizmie. Ja przyjechałem do DPJ do pracy w trudnej sytuacji, do walki z wirusem. I jako zawodowiec nie mogłem pozwolić sobie na bliższe relacje, bo to nie to było moim zadaniem. I znowu jako przykład odniosę się do pracy w górach, wczoraj miałem dyżur w Tatrach i byliśmy na 10 akcjach ratunkowych, gdybym chciał wiedzieć co się stało z każdą osobą, którą przekazaliśmy na oddział ratunkowy, to nie nadawałbym się na bycie ratownikiem. Nie zabrzmi to bardzo medialnie, ale tak to w rzeczywistości wygląda. Jest jednak taka szczególna sytuacja, która utkwiła mi w pamięci, mianowicie to jak mieszkańcy dps-ów są traktowani przez służby ratunkowe. Są traktowani z ogromnym dystansem, przecież to są tacy sami ludzie jak my, a karetki odmawiały przyjazdu. I to było dla mnie bardzo zaskakujące, bo tez jeżdżę w systemie i jeździłem w karetkach pogotowia i nie spotkałem się z taką sytuacją nigdy. Karetki odmawiały przyjazdu, szpitale przyjęć i trochę mi wstyd za to środowisko medyczne. Lekarze, którzy przyjeżdżali do nas, nawet nie byli łaskawi wyjść z karetki do pacjentów. Było tak jak z innego świata i to mi najbardziej utkwiło w pamięci, ten sposób traktowania ludzi z dps-ów jako trochę gorszych, a to są ludzie tacy jak my, z piękną, niesamowitą historią. Do takiego Domu każdy z nas może kiedyś trafić, nie wiadomo jak życie się potoczy, także szkoda, że ten system medyczny w taki sposób do tego podchodził. Natomiast mieliśmy ogromne wsparcie ze strony Powiatowej Stacji Sanitarno – Epidemiologicznej w Tarnowie, ze strony Wojewódzkiego Sanepidu w Krakowie, również ze strony pana dr. Bartusia, pana inspektora Foremnego z Krakowa. Mieliśmy ogromne wsparcie merytoryczne, konsultowaliśmy się o każdej porze. I to było super właśnie, że działaliśmy w takim zaufaniu do siebie, zamieniliśmy ze sobą kilka zdań, ale od razu zaufaliśmy sobie i pozwoliliśmy sobie na taki kontakt. Jak każdy z nas miał jakąś sprawę to można było= zadzwonić, skonsultować. Na początku tego kryzysu każdy dostał taki kredyt zaufana, bez tego współpraca nie miałaby sensu. Ogromne tez mieliśmy wsparcie z zewnątrz, każdy pomagał na miarę swoich możliwości, jakimś tam telefonem z dobrym słowem, jakąś ofertą pomocy, ze jest w razie czego do dyspozycji, różnorakimi darami, czy pomocą ze strony Urzędu Wojewódzkiego. Ciężkie było to, ze na przykład niektóre instytucje życzyły sobie rozkładania na atomy wszystkiego i musieliśmy działając w okopach jeszcze, pisać podziały ile było wykorzystanych rękawiczek itp. Teraz to się wydaje racjonalne i normalne, ale kiedy działaliśmy na froncie i ktoś sobie życzył liczby maseczek zużytych ciągu jednego dnia to była to sytuacja rodem z komedii Barei. Patrząc na to już na chłodno, to były to rzeczy, za które ktoś płacił więc potrzebował liczb i to jest naturalne, racjonalne.

Jesteś rodowitym góralem, można by rzec, że odwaga płynie w Twojej krwi…boisz się czasami? Czy się boję? Bardzo często się boję tylko staram się nie okazywać strachu. Boję się czasem na akcjach górskich. W bardzo trudnych, ekstremalnych warunkach to jest strach. W Tatrach wykonujemy bardzo trudne loty, takim przykładem może być zeszłoroczna akcja na Giewoncie, którą wykonywaliśmy. Lecieliśmy w trakcie burzy, akurat ja byłem desantowany przy dzieciach, które reanimowaliśmy, mieliśmy ponad 150 osób rannych, 4 osoby śmiertelne, także to potężne zdarzenie. Byliśmy w ogóle wtedy wszyscy zmęczeni, bo trwała akcja jaskiniowa. Akurat w moim czasie wolnym od działań w jaskini wyszła akcja z Giewontem. Jak się zjeżdża ze śmigłowca na linach i dookoła walą pioruny to jest strach. To jest ryzyko wpisane w zawód. No i boimy się, myślę, że tylko głupcy się nie boją. Jest to jednak taki strach, który nas mobilizuje do pracy, do działania, a nie strach, który nas paraliżuje i tak powinno być. Nie możemy tez dać po sobie poznać, że się boimy, żeby ten niepokój nie przenosił się na osoby ratowane.

Szkoliłeś personel aby jak najlepiej chronił siebie i mieszkańców przed wirusem…co możesz doradzić czytelnikom? Taka najważniejsza rada na przyszłość… Bez względu na to, jakie mamy poglądy i wyznania, to moją radą jest to, żeby zaufać nauce i specjalistom, pozwolić żeby nami pokierowali. Bo to jest ich zadanie i oni wiedzą, co maja robią i biorą za to odpowiedzialność.

 

 
Aktualności | Nasza Prowincja | Apostolstwo | Pójdź za Mną | Grupy Św. Józefa | DDPP | Zgromadzenie | Adresydomów | Księga gości | Kontakt
© Zgromadzenie Sióstr Świętego Józefa, CSSJ. Prowincja Tarnowska św. Józefa - Opiekuna Kościoła świętego.